Sięgając po książkę Katarzyny Rosickiej-Jaczyńskiej  bałam się, że nie potrafię zmierzyć się z ciężarem nieuleczalnej choroby i po pierwszych wersach, odłożę na półkę „poczekajek”. Jest to szczególne miejsce dla tych treści, które z uwagi na przytłaczające, trudne problemy, czy mój „podły nastrój” czekają na swój najbardziej odpowiedni czas, kiedy będę  w stanie podjąć wyzwanie przeczytania ich oraz zrozumienia.

Z „Ołówkiem” jednak stało się inaczej. Już po pierwszych stronach zmieniło się moje nastawienie do głównej bohaterki a zarazem autorki tejże powieści. Katarzyna/Kajka – prawie pięćdziesięcioletnia kobieta – bardzo naturalnie wprowadza czytelnika w meandry swojego życia. Już na początku zapowiada, że powieść będzie pogmatwana i porwana tak jak jej życie a tym samym – prawdziwa. Narracja zatem przeskakuje z tematu na temat, by ułożyć się w całość.

Kajka, będąc u  szczytu kariery jako właścicielka znanej łódzkiej agencji modelek,  pragnie od życia coraz więcej. Zdejmując maskę i odsłaniając swoje wnętrze, nie ukrywa, że dla emocji i adrenaliny porzuciła nawet swoją trójkę dzieci, powierzając je obcym osobom. Zastajemy ją teraz przykutą do łóżka – jak mebel – z wyrokiem SLA, ale nie bezwolną. Wręcz  pełną emocji i chęci stawienia czoła kolejnemu wyzwaniu i temu co nieuchronne.

Co sprawiło, że pozostałam do końca z historią Kasi? Być może wpłynęły na to trzy niecodzienne wstępy…

W słowach do Boga skarży się, modli i szantażuje, tak jak każdy kto przeżywa dramat konfrontacji z nieuleczalną chorobą, oczekując od niego odmiany swojego losu  i uleczenia. Własnym dzieciom, swoją marną egzystencją, daje odrobinę bezpieczeństwa samym faktem, że istnieje. A w swoistym przesłaniu do wszystkich ludzi mówi o potrzebie zapewnienia choremu godności w chorobie pozwalającej mu żyć według swojej miary, bez  upodlenia szpitalnymi ubraniami, zwyczajami oraz czasem wyznaczanym zażywaniem lekarstw.

Kasia, zanim została prawidłowo zdiagnozowana, nie przyjmowała  do swojej świadomości  faktu, że może to być choroba nieuleczalna. Sześć lat walczy  (inni poddają się znacznie wcześniej) i wypiera ze swojej świadomości  postępującą niemoc organizmu. Dopiero kiedy zostaje pozbawiona prawie całkowitej sprawności w poruszaniu się – przeżywa pewne załamanie – ale na krótko. Pomimo swojej niesprawności, jej marzeniem jest wizyta w Indiach i podjęcie niekonwencjonalnego leczenia za pomocą medycyny ajurwedyjskiej. Plan realizuje po dziewięciu latach od diagnozy, kiedy według medycznych przesłanek dawno już nie powinna istnieć. Poddawana masażom, diecie oraz ćwiczeniom duchowym, pokonuje bez liczenia na europejskie wygody, wiele trudów zwyczajnego życia. Powraca do domu w lepszej kondycji, jednakże bez szans na uleczenie. Jej sposób na przetrwanie to zachowanie dystansu do siebie i choroby.

Warto zapytać czego oczekuje od rodziny, przyjaciół oraz innych otaczających ją ludzi, kiedy  jej umysł nadal dobrze funkcjonuje pomimo całkowitej niezdolności ruchowej. Jej synowie nie pałają do swej matki zbytnią empatią, wszak sama kiedyś ich postawiła na trzecim miejscu, czyli po własnym życiu wypełnionym kochankami i karierą. Nie wini ich za dystans, jaki zachowują wobec jej osoby i cierpienia.  Rozprawia się również z żalem do matki i ojca, którzy jej zdaniem uprawiali emocjonalny szantaż chcąc ja dobrze wychować. Dopiero teraz zastanawia się nad tym, czy komuś dziękowała, czy odpuszczała sobie i innym, czy łagodziła konflikty… Była bezwzględna i nietolerancyjna, nie znosząca krytyki i ludzi nieumiejących kierować swoim życiem. Teraz dopiero dostrzega i odczuwa boleśnie, tę swoją małostkowość i skupianie się na małoistotnych sprawach.

Opracowuje dla siebie „instrukcję obsługi Kasi”. Ta specyficzna broń pozwala jej otrząsnąć się z kolejnych porażek w komunikacji z nowymi pielęgniarkami i opiekunkami, które coraz częściej wkraczają w jej specyficzny świat. Wszyscy powoli odchodzą – kochankowie, przyjaciele, nawet ci najbliżsi. Nie zostaje również jej wierny przyjaciel homoseksualista, który przez dwa lata opiekował się nią zastępując fachową pomoc pielęgniarską i duchową. Trwa przy niej jedynie przyjaciółka, chora tak jak ona. Wzajemnie się wspierają, czując to samo, odgadując swoje myśli i rozumiejąc  się bez słów, i gestów.

Stając się ołówkiem w ręku boga, tym niechcianym przecież, bo nie móc planować, nic nie oczekiwać, nic nie narzucać – to nie były jej domeny- zrozumiała, że sensu jej choroby i cierpienia należy szukać w dawaniu a nie zagarnianiu dla siebie. Sama prowadzi na forum internetowym porady dzieląc się swoimi przeżyciami i dając tym samym nadzieję innym.

A czym my- zdrowi mamy się dzielić? Co dawać? Tej odpowiedzi musi poszukać każdy sam, indywidualne. Bałam się współczucia, użalania się nad losem – znalazłam siłę i optymizm, uciekałam od nieuchronności losu – znalazłam nadzieję, to jest właśnie ten ołówek boga, który pisząc poprzez nas nadaje znaczenie i sens każdemu działaniu człowieka.

 

Aneta Żaczek

DKK Ryki