Wyspa Eustachego Rylskiego trafiła w moje ręce zupełnie przypadkowo. Książka zaintrygowała mnie tak, że szybko sięgnęłam po kolejne. Nie było ich wiele. Rylski pierwszą wydał dopiero w wieku 40 lat, jako dyptyk powieściowy pt. Stankiewicz. Powrót (1984). Okazała się tak świetnym debiutem, że pisarzowi (jak sam przyznaje) przewróciło się w głowie. Kolejny zbiór opowiadań pt. Tylko chłód (1987) przeszedł już prawie bez echa. Pisarz na dwadzieścia lat wycofał się ze sceny literackiej. Tworzył wprawdzie dalej, ale tylko sztuki teatralne: Chłodna jesień (1990), Zapach wistarii (1991), Netta (1997), Co nie jest snem (1999), Sprawa honoru (2003).

Do prozy powrócił w 2004 roku wydając mikropowieść Człowiek w cieniu; w 2005 ukazał się Warunek, w 2007 – Wyspa, a w 2008 – Po śniadaniu.

Ta ostatnia książka jest szczególnie godna polecenia. Pozycja bardzo wysmakowana, erudycyjna, dojrzała i najbardziej ze wszystkich – osobista. Zawiera siedem esejów o literaturze, pisanych nie ze strony autora czy krytyka, lecz… czytelnika. Rylski wspomina swoje młodzieńcze fascynacje literackie – pisarzy i książki, które wywarły wpływ na jego osobowość, sposób postrzegania świata i siebie, dokonywanie wyborów życiowych (dzisiaj już literatura na nikogo tak nie oddziaływuje!). Często porównuje tamte wrażenia z terażniejszością.

Wiele miejsca poświęca twórczości i osobie Ernesta Hemingwaya oraz jego sztandarowemu utworowi Komu bije dzwon. Długo musiał bronić zauroczenia tym pisarzem przed pierwszym swoim szefem i mentorem – inżynierem Janem Podmagórskim, starym zabijaką i byłym partyzantem. Po latach przyznaje mu rację i detronizuje Hemingwaya.