O zachodzie księżyca

 

Wiesz, Call, myśmy po prostu przedobrzyli. Wybiliśmy wszystkich ludzi, dzięki którym działo się w tym kraju coś ciekawego.
(L. McMurtry, „Na południe od Brazos”)

 

Jeśli ktoś czytał Karola Maya i pamięta okrutnych Komanczów, którzy gnębili szlachetnych Apaczów, powinien przeczytać książkę Gwynne’a. Jeśli ktoś interesuje się historią amerykańskiego Pogranicza, powinien przeczytać ją tym bardziej. Jeśli komuś podobało się „Na południe od Brazos” McMurtry’ego, a jest ciekaw historycznego tła opowieści o Augustusie i Callu – to również jest to książka dla niego. Teksaski dziennikarz S. C. Gwynne pokusił się o rys historyczny jednego z najwaleczniejszych plemion indiańskich, bodaj przedostatniego, jakie poddało się białym Amerykanom. Plemienia, które u szczytu potęgi zajmowało teren (tzw. Komanczerię) obejmujący fragmenty aż sześciu późniejszych stanów (Teksasu, Nowego Meksyku, Kolorado, Oklahomy, Kansas i Nebraski) i kawałek Meksyku. I które w stopniu o wiele wyższym niż inne plemiona opanowało sztukę hodowli koni i jeździectwa. To właśnie Komancze byli największymi mistrzami koni na kontynencie. Książka jest zapisem ich walki o przetrwanie wobec naporu białego człowieka.

Leitmotivem tej opowieści, bardzo trafnie dobranym, są dramatyczne losy Cynthii Ann Parker, porwanej przez Komanczów w wieku dziewięciu lat (w 1836 roku) i „odbitej” przez amerykańską kawalerię 24 lata później. O ile dziewczynka – mimo tragicznych przejść – znalazła wśród Indian swoje miejsce, w późniejszych latach została mężatką i urodziła czwórkę dzieci, o tyle jej repatriacja na łono cywilizacji okazała się humanitarną katastrofą. Dość powiedzieć, że w chwili „odbicia” zginął jej mąż i zaginęło trzech synów, a w następnych latach nie podniosła się z żalu za utraconym życiem. Późniejsza śmierć córeczki – która jako jedyna znalazła się z nią po „białej” stronie – załamała ją do reszty i ostatecznie Cynthia Ann Parker w 1870 roku zagłodziła się na śmierć. Jej historia, przetworzona w krzepiącą opowieść, stała się kanwą słynnego klasycznego westernu „Poszukiwacze” (reż. John Ford, 1956). Tam powrót na łono białej cywilizacji jest pełnym sukcesem.

W Komanczerii pozostał po niej syn Quanah (później używający razem z imieniem również nazwiska matki). Zyskał sławę jako ostatni wolny wódz Komanczów. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że pozycja i autorytet wodza wśród Indian były znacznie bardziej płynne i nietrwałe, niż przywykło się uważać. Wodzostwo było naturalną pochodną autorytetu, a nie było przynależne z nadania. Zależało od umiejętnego przeprowadzenia wypraw łupieżczych (wódz wojenny) bądź umiejętności zapewnienia gromadzie sytych łowów i godzenia sporów wewnątrz niej (wódz pokojowy). Przy tym Komancze – ale i większość ludów indiańskich – nie posiadali wodza naczelnego. Była to społeczność rozbita na szereg autonomicznych grup i podgrup, z których każda miała własnych przywódców, a ich łączenie się w większe zgromadzenia wynikało z doraźnych celów – na przykład konieczności spuszczenia łupnia silniejszemu wrogowi. Na tej zasadzie Komancze współpracowali również z sąsiednimi (znacznie słabszymi) Kiowami i innymi plemionami, Apaczów nie wyłączając. Z czasem – a konkretnie w wyniku zmniejszania się wolnych ziem – grupy te przenikały się w coraz większym stopniu, ale i tak Komancze nie posiadali nigdy jednego wodza. Tego luźnego systemu biali nigdy nie potrafili zrozumieć, uważając, że traktaty podpisane przez kilku czy kilkunastu wodzów obowiązują wszystkich Komanczów. I tak Quanah Parker dowodził jednym tylko odłamem – Komanczów Quahada – i to na jego czele jako ostatni wódz swojego ludu udał się do rezerwatu.

Zanim jednak to nastąpiło, przez pogranicze teksaskie przewaliła się czterdziestoletnia wojna, prowadzona przez regularną armię, oddziały milicji, słynnych Texas Rangers, wreszcie też przez zwykłych osadników (jako wojna przez zasiedlenie) i łowców bizonów (wojna przez zniszczenie źródła pożywienia). Wojna ta obfitowała w okrucieństwo, z którego Komancze byli znani (wynikało wprost z mentalności ludu, dla którego walka jest czymś naturalnym), a którym biali nie pozostawali dłużni. Gwynne opowiada o tym wielopłaszczyznowo, poprzez losy ważnych dla Pogranicza postaci po obu stronach, ale także na przykład relacjonując ewolucję sposobu walki białych czy techniczny rozwój broni palnej. Trudno sobie to może wyobrazić, ale początkowo Amerykanie do walki z najlepszą kawalerią kontynentu wysyłali regularną piechotę, a dopiero twórca Teksaskich Rangersów John Hays odniósł sukces przejmując taktykę przeciwnika. Autor uświadamia też, jak wielką rewolucją był wynalazek Samuela Colta w postaci znanego dziś powszechnie rewolweru. Co ciekawe wynalazek ten przyjęto początkowo bez entuzjazmu (także w armii), a dopiero Rangersi udowodnili jego morderczą skuteczność. Kapitan Rangersów Samuel Walker został konsultantem Colta i de facto współtwórcą słynnego modelu znanego jako Colt Walker. Bez broni powtarzalnej Amerykanie prawdopodobnie nie poradziliby sobie z uzbrojonymi w łuki i włócznie Komanczami, których sztuka wojenna budziła wśród białych żołnierzy grozę i podziw jednocześnie (oprócz talentów jeździeckich także niebywałe umiejętności strzeleckie, szybkość i celność ich prymitywnej ale niezwykle skutecznej broni).

Paradoksalnie wielkość Quanaha Parkera polegała nie tylko na jego waleczności, choć jego odwaga była legendarna. Do historii przeszedł także jako ten, który po udaniu się do rezerwatu stał się gorącym orędownikiem adaptacji swojego ludu do życia wśród białych. Ten dość niezwykły jak na Indianina pragmatyzm przysporzył mu uznania zarówno wśród białych (co oczywiste) jak i wśród swoich, dla których był twardym w negocjacjach z Amerykanami przedstawicielem. Z drugiej strony zarzucano mu interesowność, ale choć sam odnalazł się w nowych warunkach znakomicie (posiadał wspaniały dom i wielkie stado krów), znany był z walki o prawa wspólnoty, m.in. zaciekle walczył o godny ekwiwalent za utracone ziemie Komanczów (ostatecznie stworzył fundusz plemienny, na które wpłynęły wynegocjowane kwoty). Powodzenie finansowe i uznanie nie zabiło w nim wrażliwości: do śmierci wspierał rzesze współbratymców, którym powodziło się gorzej od niego, tak że po jego śmierci okazało się, że poza domem i stadem niemal cały majątek rozdał potrzebującym Komanczom. Sam do końca nie wypowiadał się na temat swojej decyzji kapitulacji i mimo wielu udzielanych wywiadów niemal nigdy nie wspominał dawnego, utraconego życia. Dziwna i niejednoznaczna to postać.

Autor monografii przekopał wielkie ilości źródeł i opracowań, dzięki czemu jego opowieść pełna jest mięsistych szczegółów. Pewnie porusza się po zebranych materiałach i z rozrzuconych po wielu relacjach nitek tka opowieść złożoną z dziesiątków wypowiedzi uczestników tamtych zdarzeń – zarówno białych, jak i Indian. Wiedzy o Pograniczu jest tu po prostu ogrom. Gwynne zachowuje przy tym bezstronność w ocenie zderzenia dwóch skrajnie odmiennych cywilizacji, które dzieliła przepaść nie do zasypania. Osobnego podkreślenia wymaga moderująca rola tłumacza Bartosza Hlebowicza, który z godną podziwu drobiazgowością prostuje autorskie nieścisłości. Nie ma ich wiele, ale niewątpliwie zasługuje na uznanie krytyczne podejście do tłumaczonego materiału. Postawa nieczęsto spotykana, a w dodatku Hlebowicz (który we współpracy z wydawnictwem TIPI przekładał już niejedną pozycję o tematyce indiańskiej) legitymuje się znajomością tematu nie ustępującą wiedzy autora. To bezdyskusyjnie „wartość dodana” do pracy Gwynne’a, która sama sobie jest kopalnią wiadomości o podboju Dzikiego Zachodu. Kolejna znakomita pozycja w Serii Amerykańskiej, za którą Wydawnictwu Czarne należą się pokłony do samej ziemi.