Nigdy nie czułem potrzeby sięgania po książki Wojciecha Cejrowskiego, głównie dlatego, że literatura podróżnicza to nie jest obecnie mój mainstream. Poza tym czuję się raczej przywiązany do starych książek Fiedlera i Halika, więc jak już najdzie mnie ochota na książki z tej półki, to raczej nie na nowości (wyjątek zrobiłem tylko dla Kazimierza Nowaka). Ale na widok książki o Arizonie podekscytowałem się nieco – w końcu od lat uważam, że mniej więcej w tych właśnie okolicach czułbym się najbardziej na swoim miejscu. Skłamałbym, gdybym powiedział, że Cejrowskiemu nie zazdroszczę. Stąd do lektury „Wyspy…” zabrałem się z ciekawością i bez uprzedzeń. Książka jest zresztą cudnie wydana, na papierze imitującym stary, zakurzony egzemplarz. I co?
Otóż żal, że w tak interesujące miejsce jak Arizona trafił ktoś tak nieciekawy jak Wojciech Cejrowski. O ile więc z przyjemnością czytałem o zwyczajach współczesnych mieszkańców pogranicza USA, albo o surowych warunkach przyrodniczych panujących na prerii, o tyle raził mnie wszechobecny w tej książce ton człowieka, który zjadł wszystkie rozumy. Nie mogę odmówić autorowi talentów gawędziarskich, zmysłu obserwacji, czy też – w pewnym stopniu – umiejętności przekuwania atmosfery stagnacji w ciekawą formę literacką (bo dużo tu nicnierobienia i nicniedzianiasię – i przeważnie, ale nie zawsze, Cejrowski wychodzi z tego obronną ręką). Niestety – razi mnie niezmiernie przebijające z tej książki kolosalne ego. O ile książki Tony’ego Halika, na których się wychowałem, przepełnione były wielką ciekawością świata, o tyle Cejrowski na wiele rzeczy patrzy z góry – niestety, ma się wrażenie, także na czytelnika. Pół biedy, gdy chodzi o protekcjonalny ton, przebijający w niejednym miejscu (w tonie Bo my tu, na naszej prerii nie wychodzimy na ganek bez broni) – przełknąłem, bo ciekawa jest sama materia, zabawne są anegdoty krążące w arizońskiej społeczności, interesujące – szorstkie realia życia w tym zakątku Stanów. To wszystko jest zresztą ładnie podpatrzone i zwykle zgrabnie opisane. I uzupełnia wiedzę o współczesnych Stanach wyniesioną z książek McMurtry’ego, Cormaca, Richarda Bradforda, Maxa Exansa i im podobnych pogrobowców Dzikiego Zachodu. Dlatego bez wysiłku przymknąłem oko na naciąganą egzaltację wobec rzeczy kompletnie trywialnych, bo jestem w stanie zrozumieć zachwyt Cejrowskiego takim odizolowanym od świata miejscem. Własnym zakątkiem. Akurat tam.
Ale już naciągany do granic wątek nieżyjącego ojca, aranżującego synowi na przykład zakup samochodu, która to transakcja nastąpi dopiero po latach (litości!) naprawdę jest dla mnie nie do uwierzenia (nie streszczam – za dużo pisania, sami zobaczcie). Niestety wątek ten przewija się przez całą gawędę, odsłaniając kolejne, coraz bardziej żenujące karty. O ile też rozumiem potrzebę posiadania STAREGO forda mustanga, o tyle na określenie operacji postarzania skrzynki na listy (bo według autora skrzynka na listy musi w Arizonie być zniszczona i stara – nowa nie wygląda dość godnie) słowo „dziecinada” jest tym najłagodniejszym jakie mi się nasunęło. Przerósł mnie też przesadny zachwyt Cejrowskiego nad Ameryką jako taką. Sam jestem kimś w rodzaju krytycznego amerykanofila. O ile więc rozumiem sympatię WC dla kultu swobód obywatelskich wśród południowych rednecków (jako posiadacz republikańskich poglądów w wielu sprawach sympatię tą podzielam – ot, choćby zasada obrony własnego domu), o tyle zachwyty nad „Walmartem” lekko mnie skofundowały. Ale to wszystko nic.
Bo pod koniec książki ze skrajnym osłupieniem przeczytałem refleksje WC na temat dalekowschodnich ludów jedzących robaki (tak, dygresja autora wytrząsającego robactwo ze spodni pobiegła aż na Daleki Wschód). Światła puenta dygresji autora brzmi: Jeśli ten człowiek robi takie rzeczy samemu sobie [tj. każe sobie jeść robaki], to jaką okropność jest w stanie uczynić osobom trzecim? Po czym następuje równie światła refleksja o japońskim rytuale seppuku, a w niej czytamy m. in.: Jeśli tak zachowują się elity narodu [tj. ich przedstawiciele są w stanie popełnić rytualne samobójstwo], to jak zachowują się tak zwane doły społeczne? Przyznam, że – abstrahując od zbędności całej tej dygresji – od lat nie trafiłem na podobne świadectwo ciasnoty umysłowej. I zastanawiam się, co tego człowieka – Cejrowskiego – pcha w świat, bo na pewno nie zainteresowanie innymi kulturami. Być może na egzotycznym tle dobrze się wygląda w hawajskiej koszuli, i tyle. Nie jestem orientalistą, o Japonii przeczytałem bodaj trzy książki (w dodatku o tym samym – „Shogun”, „Samuraj William” i „Learning from Shogun„), ale do głowy by mi nie przyszło w podobny sposób podsumować tysiąctrzystuletnią historię tego rytuału. Albo to jedzenie robaków (dla porównania – o ile dobrze pamiętam, Tony Halik przebywając wśród amazońskich Indian jadł je razem z nimi!).
Reasumując – gdyby tą książkę napisał ktoś inny, z pewnością byłaby lepsza. Mniej ego, więcej świata wokół. Już tylko na marginesie odnotowuję rażący (przynajmniej mnie) brak zdjęć dokumentujących istnienie tak pieczołowicie opisywanych przez Cejrowskiego rekwizytów – żółtego Mustanga, czerwonej skrzynki na listy, czy niebieskiego krzesła, do którego autor jest tak przywiązany. Nawet dom na zdjęciu nie odpowiada opisowi WC-domku (tj. to może jest i on, ale nic o tym nie świadczy). U Halika, który jest dla mnie punktem odniesienia, korelacja zdjęć z tekstem była oczywista i nierozerwalna. Budują wiarygodność, jakiej mi w książce Cejrowskiego zabrakło. Ogólnie żal, bo mogła to być dużo lepsza książka.