Niekiedy narzekam, że w naszym kraju nie pisze się i nie wydaje literatury środka – powieści ambitnych, ale do czytania, opartych na fabule i sztuce storytellingu, a nie eksperymentach językowych, drugiej strony nie będących, literaturą konwencji (fantastyka, romans, kryminał). Inaczej jest w kulturze anglosaskiej, gdzie największe sukcesy odnoszą właśnie klasyczne powieści – starczy przejrzeć listy laureatów Pulitzera, Bookera, National Book Award – toż to niemal sama szerokoekranowa epika fabularna pełną gębą, nawet jeśli kameralna i intymna. W Polsce – to w zasadzie wyjątki, meteory, które łatwo przeoczyć. Z tym większym zaciekawieniem sięgnąłem po opasłe (ponad 900 stron!) tomiszcze z cudnie dopieszczoną okładką, jak się później okazało – trafnie oddającą jej patchworkowy charakter i elegancję stylu.
Pisana niemal 10 lat „Solfatara” to kunsztowna, wielowątkowa konstrukcja, obejmująca kilka dekad akcji, z rzeszą bohaterów, mnóstwem fabularnych smaczków, kulturowych tropów, świadoma swoich europejskich korzeni i ostentacyjnie daleka od rodzimego literackiego grajdołka. W dodatku z krwawą jatką w tle. Rdzeniem fabularnym jest pierwsze 10 dni neapolitańskiej rewolucji z 1647 r. (przy czym każdy dzień odpowiada jednemu rozdziałowi powieści), a zasadniczą treścią – zapiski Fortunata Petrellego, redaktora „Wiadomości Neapolitańskich”, który w chaosie wybuchającego nagle chaosu próbuje zachować życie i przy tym ocalić jeszcze parę osób. Nie jest jednak żadnym chojrakiem – to normalny pan w średnim wieku, zdjęty strachem, średnio zaradny, średnio zamożny, nieżonaty. A szaleństwo, które z godziny na godzinę ogarnia całe miasto, wydaje się być kresem wszystkiego, przede wszystkim spokoju i bezpieczeństwa. Powodowany obawą o własne życie pragnie zostawić po sobie pisane świadectwo, więc w zapiskach tych, pomiędzy tworzoną z poczucia zawodowej powinności relacją o bieżących wypadkach rewolucyjnych, zdaje sprawę z całego swojego życia, które w każdej chwili może dobiec nagłego końca. I to jest pierwsza literacka szkatułka.
Pierwsza z wielu, gdyż Fortunato wplata w swoją narracje opowieści licznych pojawiających się w niej bohaterów. Dzięki tym aż kilkunastu opowieściom obraz wydarzeń z pogmatwanego życia redaktora, jak i świadectwo jego czasów, zyskują na wielowymiarowości i odcieniach. Zwłaszcza, że narratorów jest prawdziwa rozmaitość: od enigmatycznej księżniczki Svevy i energicznego księcia di Maddaloni po spokojnego malarza François de Nome, od cichego kościelnego Amedea po dystyngowaną burdelmamę.
Ale to nie wszystko. Te przemyślnie wplatane opowieści składają się na wielogłos o poszukiwaniu tożsamości i egzystencjalnych maskach, jakie nakłada życie. W dziele Hena niemal nikt nie jest w rzeczywistości taki, jakim początkowo się wydaje. Wielu nie zna swych prawdziwych korzeni, albo ma o nich mylne pojęcie, lub też świadomie je ukrywa. Książęta i mieszczanie wiodą podwójne życie, nobliwa dama dworu może okazać się biegłą nauczycielką iście nienobliwych doznań dla nieopierzonego młodzika, szlachetny rybak przeistacza się w oszalałego tyrana, a spokojny człowiek może wbić nóż w plecy najbliższego przyjaciela. Nierzadką przyczyną tych metamorfoz jest pożądanie, zgoła nieliczące się z szóstym i dziewiątym przykazaniem. Stąd już tylko krok do nieszczęść tyleż emocjonalnych, co przekładających się na krwawe tragedie. Pod tym względem opowieść polskiego pisarza jawi się jako fabularna medytacja nad człowiekiem uwikłanym w układy i zależności emocjonalne, z którymi poradzić sobie nie sposób. Znamienne, że większość bohaterów, z redaktorem Petrellim na czele, cechuje poczucie niespełnienia. Dotyczy to zwłaszcza tych o mniejszym znaczeniu; ci bogatsi, wyżej postawieni mogą pozwolić sobie na więcej, co zresztą przeważnie przekłada się na większe krzywdy tych słabszych. Ale powieść Hena nie jest lamentem nad uciśnionymi; to raczej stoicka konstatacja stanu rzeczy. Zwłaszcza, że każdy, nawet zimny drań, ma swoje racje – i autor daje mu szanse na ich wyrażenie przez stworzenie miejsca w narracyjnym wielogłosie. Natura ludzka jest zbudowana ze sprzeczności i warstw, a każdy ma wiele twarzy. Także każdy z was, czytelników – zdaje się mówić Hen.
Jedną z charakterystycznych, wyróżniających cech „Solfatary” jest odczuwalna satysfakcja opowiadania ciekawej historii, jaka bije z każdej niemal stronicy. Hen jest zresztą wielce świadomy dziedzictwa literackiego, z którego korzysta. Łatwo można dostrzec fascynację Rękopisem znalezionym w Saragossie Potockiego, radosne czerpanie z klimatu Dekameronu Boccaccia, echa Historii życia Toma Jonesa Fieldinga czy Don Kichota Cervantesa. Dramaturgia scen dialogowych wydaje się niekiedy żywcem wyjęta z płócien Caravaggia. W charakterze wisienki na torcie autor serwuje nam przepyszny epizod z udziałem polskiego banity nazwiskiem Stefan Ligęza, który usiłuje dostać się do Polski, by tam odkupić winy udziałem w wyprawie wojennej na Rosję. Dowcipny koncept polega na tym, że późniejsze dzieje Ligęzy zostały opisane wiele lat temu w Crimen (1975) Józefa Hena, ojca Macieja. Ale to jedyny rodzimy akcent w tej cudownie niepolskiej książce, napisanej z iście amerykańskim wyczuciem opowiadania i europejską finezją; w książce odległej o lata świetlne od rodzimych nie-powieściowych powieści.